„Tolkien” – droga geniusza.

Przyznać trzeba, że film biograficzny nie należy do najłatwiejszych gatunków, zarówno z perspektywy twórców jak i widzów. Pokuszę się o stwierdzenie, że sztuką jest pokazać wciągającą opowieść o życiu mniej lub bardziej znanej osoby bez popadania w bałwochwalstwo i, co tu dużo mówić, najzwyklejszego przynudzania. Sztuka ta, moim skromnym zdaniem, reżyserowi filmu „Tolkien” jak najbardziej się udała i z wielką przyjemnością spędziłam magiczne 2 godziny w kinie, zanurzona po uszy w niezwykłym świecie ojca fantastyki – Johna Ronalda Reuela Tolkiena.
Dome Karukoski przedstawia nam portret młodego, niezwykle utalentowanego człowieka, towarzysząc mu od wczesnego dzieciństwa, skupiając się jednak w dużej mierze na okresie edukacji chłopaka w prestiżowej Szkole Króla Edwarda w Birmingham. Narracja płynnie prowadzi nas przez trudny czas dzieciństwa Tolkiena i jego braci, którzy po nagłej śmierci matki trafiają pod opiekę Kościoła Katolickiego i przedstawicielkę „wyższych sfer”, Pani Faulkner. Jednak to dzięki ich finansowemu wsparciu może rozpocząć naukę w szkole dla elit, gdzie szybko znajduje trzy bratnie dusze: Roba Gilsona, Geoffreya Bacha Smitha i Christophera Wisemana. Chłopcy spędzają długie godziny dywagując o sztuce, kulturze, dzieląc się swoimi pasjami i przemyśleniami nad kubkami herbaty, w końcu tworząc prawdziwe bractwo nazywane przez nich TCBS (Tea Club, Barrovian Society). Ich relacja jest siłą napędową filmu i podporą w życiu młodego pisarza, a sceny z udziałem całej czwórki wprowadzają odrobinę blasku do momentami dość smutnego, przygnębiającego wręcz wydźwięku całej historii – sielankowe momenty z młodości autora przeplatane są scenami z pola bitwy, ukazujące horror I wojny światowej, w której Tolkienowi niestety przyszło uczestniczyć. Kolejnym promykiem jest Edith Bratt, pierwsza i jedyna miłość Tolkiena, pełna ciepła, inteligentna urocza kobieta, z którą finalnie założył rodzinę. Ich związek nie stara się nachalnie wysunąć na pierwszy plan, a stanowi idealne uzupełnienie portretu twórcy, prezentując rodzące się uczucie i całą relację między młodymi jako jeden z wielu kamyków budujących podstawy późniejszej twórczości pisarza (wspaniała scena w restauracji, w której Edith jawi się jako niewyczerpane źródło inspiracji i zarazem najlepszy krytyk!).
upojenia alkoholowego uniesienia. Prawdziwą perełką jest dla mnie właśnie wątek lingwistyczny i postać profesora Wrighta, wykładowcy filologii, mentora i odkrywcy prawdziwego talentu Tolkiena. Za serce chwytają też początkowe sceny, gdzie bracia Tolkien z fascynacją słuchają fantastycznych opowieści czytanych – i odgrywanych – przez mamę. Od razu widzimy, że niesamowitą wyobraźnię młody John Ronald odziedziczył w genach i dzięki matce pielęgnował ją od dzieciństwa.

Siła wyobraźni
Tak naprawdę „Tolkien” nie jest opowieścią o znanym pisarzu, ale o drodze, jaką John Ronald przeszedł zanim osiągnął literacki sukces – drodze do objawienia się światu prawdziwego geniuszu. Szczerze mówiąc, to właśnie w tym tkwi jego wartość, przynajmniej w moich oczach. Uwielbiam oglądać, czytać, słuchać historii o geniuszach i ich – często skomplikowanej i bolesnej – drodze do sukcesu. Fascynuje mnie, co tak naprawdę kształtuje warsztat twórcy i jego dzieła, z wypiekami na twarzy śledzę procesy myślowe. Wiem jednak, że nie każdemu tego typu historia przypadnie do gustu, co potwierdzają bardzo krytyczne recenzje, jakie na szybko przejrzałam po powrocie z kina. Jasne, nie mam nic przeciwko narzekaniu, że za mało miejsca poświęcono na samą twórczość Tolkiena i ogromny sukces „Władcy Pierścieni” (acz dla mnie pominięcie tych wątków to absolutnie trafiony wybór), że nie skupiono się na jego religijności (jak wyżej), że nie film nie wyczerpuje wnikliwie biografii twórcy, że to miałkie, nijakie, nudne, ale… no właśnie, chyba po raz kolejny widzę, jak różne są oczekiwania każdego widza i jak różne gusta. Punkt widzenia zależy też mocno od stopnia „ukochania” świata stworzonego przez Tolkiena i samego pisarza. Z ręką na sercu przyznaję, że nie czytałam „Hobbita” i poległam gdzieś pod koniec trzeciego tomu sagi o Frodo i jego dzielnych kompanach (o zakończeniu dowiedziałam się z filmu), natomiast do samego Tolkiena żywiłam zawsze ogromny szacunek przede wszystkim za niesamowitą wyobraźnię i to, jak pięknie operuje językiem. W zasadzie powinnam napisać: językami, których – podobnie jak ja – był fascynatem i miłośnikiem, które od wczesnego dzieciństwa wymyślał, tworzył, spisywał i którymi przemawiał w chwilach

Nicholas Hoult iLily Collins w filmie TOLKIEN. Dzięki uprzejmości Fox Searchlight Pictures. © 2019 Twentieth Century Fox Film Corporation Wszelkie prawa zastrzeżone.